piątek, 13 marca 2015

4. Koncert niewiadomych

4. Nora

Eleonora

Po wyjściu ze szpitala postanowiłam przejść się do biblioteki. Uwielbiałam książki. Gładkość kartek pomiędzy palcami, czerń farby drukarskiej, zapach słów unoszący się w powietrzu księgarni. To było kiedyś. Teraz musiał wystarczyć mi zapach kurzu i starych regałów. Z nowości w Empiku przerzuciłam się na klasykę w bibliotece. Jasnorzewska – Pawlikowska, świetnie się będzie nadawać na początek wakacji. Wychodząc z budynku, natknęłam się na Tytonia. Wbiegał po stopniach. Przezornie przesunęłam się z środka schodów bliżej poręczy. Tyłek nadal mnie bolał. Uniósł ręce do góry.
Nie znokautuje cię drugi raz w ciągu dnia. Obiecuje. – Uśmiechnął się szeroko.
Ja sobie tu postoje i zaczekam, aż wejdziesz do środka. – Odpowiedziałam udając przerażenie.
Bardzo śmieszne. Wracasz do domu?
Tak – Czułam się trochę skrępowana, taka długa wymiana zdań z rówieśnikiem nie przytrafiła się od dłuższego czasu. Sama o to dbałam. Postanowiłam wrócić do starych zwyczajów. Pożegnałam się krótko. – Na razie.
To do zobaczenia. Cześć.
Spojrzałam na zegarek. Zaklęłam w myślach, zasiedziałam się pośród regałów. Następny autobus miałam za dwie godziny. Babcia mówiła coś o zakupach jutro, zrobię je dzisiaj i pójdę poczytać do parku. Uwinęłam się szybko na bazarku. Park był niedaleko. Rozciągnęłam bluzę na trawie, wyciągnęłam jabłko i ustawiłam alarm w telefonie, bym nie przegapiła autobusu. Tego mi było trzeba pomyślałam. Ciszy i spokoju. O tej porze w parku nie było jeszcze spacerujących z psami staruszków, a wrzeszczące dzieci z pobliskiego przedszkola poszły na obiad. Otaczała mnie cisza. W zasięgu wzroku miałam tylko jedną kobietę, tak jak ja zatopiona w lekturze siedziała na ławce. Idiotka, drewno jest twarde, trawa przyjemnie miękka i pięknie pachnie. Nie rozumiałam idiotycznego zakazu leżenia na trawnikach. W Anglii było to normalne, we Włoszech, Francji, Niemczech. U nas trawniki miały być dla podziwiania i załatwiania swoich potrzeb przez psy. Marnotrawstwo. Dlatego, chwilę wcześniej, zignorowałam tabliczkę z napisem „nie wchodzić” i rozłożyłam się pod moja ulubioną lipą, która zaczynała delikatnie pachnieć. Otworzyłam tomik z wierszami, ale moje myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku.
Przypomniała mi się wizyta w szpitalu i mina Mniszka, gdy wręczyłam mu zadania. Był przerażony. On się mnie chyba boi bardziej niż ognia piekielnego. I dobrze. Może się bać. Nie musi mnie lubić. Ja za nim nie przepadałam. Nie zdawał sobie sprawy ale był pierwszą osobą jaką zobaczyłam po przyjeździe do Stasznika. Pierwszą która mnie wkurzyła. Wysiadłam z PKS z wielkim plecakiem i pudłem z gitarą. Padało, ja nie miałam parasola, nikt na mnie nie czekał, a babcia obiecała, że ktoś po mnie podjedzie autem. Zobaczyła fiata pandę jadącą powolutku ulicą. Wyszłam spod wiaty. Wtedy panda przyśpieszyła wjeżdżając w ogromną kałuże przy przystanku. Oczywiście, woda ochlapała mnie calusieńką. Przez otwarte okno auta, swoją drogą, kto jeździ z odkręcona szybą w deszczu, zobaczyłam roześmianą twarz chłopaka. Żelowane blond włosy, szeroki uśmiech, amerykański sen. Nawet nie zauważył tego co zrobił. Miałam ochotę dogonić auto i wyciągnąć kierowcę przez to otwarte okno! Chwilę potem, o czym wtedy nie wiedziałam, poznałam jego ojca, który przyjechał zebrać mnie z przystanku.
Następnym razem spotkaliśmy się już w szkole. Pamiętam jak byłam cholernie zestresowana. Nowe miasto, nowa szkoła, nowi ludzie i nowa ja. Nie potrzebowałam ludzi i nowych przyjaźni. Dość miałam współczujących spojrzeń, nieszczerych, niby troskliwych pytań. Chorej ciekawości. Wytykania palcami. Szeptów za plecami. W ciągu roku dowiedziałam się, że popularność to bardzo fałszywa przyjaciółka, odwraca się od człowieka z pierwszym potknięciem. A ja się nie potknęłam, ja zaliczyłam efektowny upadek z samego szczytu hierarchii szkolnej. Przekonałam się o wartości przyjaźni, która okazała się bezwartościowa. Liczyła się tylko plotka, sensacja, temat do ściszonych rozmów na szkolnym korytarzu. Nie wytrzymałam psychicznie. Uciekłam. Do tego doszły problemy finansowe. Za wszystko mogłam podziękować mojemu ojcu. Ale nie zrobiłam tego. Po prostu przestałam z nim i o nim rozmawiać. W nowej szkole postanowiłam zacząć wszystko od nowa. Zadbałam o to, aby nie pozostał ślad po „starej” Norze. Bez interakcji, przyjaźni, fałszywych uśmiechów. Wiedziałam, że moje marzenia zostaną już na zawsze w mojej głowie. Trzeba było znaleźć plan awaryjny. Uniwersytet szczeciński, wydział zarządzania, kierunek finanse i rachunkowość. Matematyka była jak muzyka, muzyka była jak matematyka. Dla mnie to było oczywiste. Zostanę księgową.
Nie poszłam na oficjalne rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Przyszłam następnego dnia, od razu na lekcje. Długo wybierałam ciuchy na tą okazję. Odrzuciłam mój dotychczasowy styl ubierania. Spódniczki, obcisłe spodnie, buty na obcasie, bo Karol był ode mnie wyższy o prawie trzydzieści centymetrów, eleganckie bluzeczki. Zamiast tego, szerokie spodnie, martensy. Cienka bluzka z długim rękawem i czarny sweter Karola, który w dobrych czasach nosiłam jako sukienkę. Do tej pory, zawsze starannie wymodelowane włosy ścięłam i schowałam pod chustkę. Zero makijażu. Weszłam do sali razem z Pawińską. Klasa zamarła. Zobaczyłam grymas na twarzy Maćka Mniszka. Wtedy już wiedziałam kim jest. Wydęte wargi klasowych piękności, powiedziały mi wszystko. Zostałam osądzona po opakowaniu. Nie było modne, nie było ładne. Sprawdziłam co chciałam. Chciałam, aby dali mi spokój i się udało, już na wstępie. Od tego dnia chustka, spodnie, bluzki z długim rękawem i workowate swetry stały się moim znakiem firmowy. Działały jak odstraszacz. Dodatkowo, z tydzień po moim przyjściu, zaczęły się szepty, ukradkowe spojrzenia, wymowne milczenie, gdy przechodziłam obok. Tutaj wieści też już dotarły. Jedna pani drugiej pani i poszło. Nie miałam siły z tym walczyć po raz drugi. Poprzednim razem przegrałam, teraz nawet nie próbowałam. Zbywałam „nowych znajomych” ironią, kpiąco uniesioną brwią, krzywym uśmiechem. Wystarczyło. Dali mi wymarzony święty spokój. Musiałam sporo nadrobić z materiału, nie miałam czasu na użeranie się z otoczeniem. Przeszkadzał mi tylko Gorczyński. Jego mózg nie pojmował znaczenia prostego trzy literowego słowa „nie”. Kiedy dopadł mnie w szatni nie wytrzymałam. Przydały się na coś lekcje z samoobronny. Jakub byłby ze mnie dumny za szybką reakcję i dokładne zastosowanie chwytów których mnie nauczył. Kilka sekund wystarczyło, aby ten gnojek leżał rozciągnięty na podłodze i zwijał się z bólu. Próbował mnie jeszcze przewrócić, łapiąc za kostkę u nogi, ale w porę dostrzegłam ruch ręki. Zarobił dodatkowe kopnięcie. Wyglądał tak śmiesznie z tą rozdziawioną, zaskoczoną gęba, że nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem. Od tego czasu zyskałam dodatkowy atut. Strach. Zostałam walniętą, szaloną Elką. Dobrze mi z tym było.
Od kiedy wiersze Jasnorzewskiej wzbudzają tak negatywne emocje – podskoczyłam na dźwięk słów, wypowiedzianych z moje lewej strony.
Obok mnie, nie wiadomo kiedy, na trawie rozsiadł się Tymon. Cholera, śledził mnie? Życie mu nie miłe. Odezwał się do mnie po raz trzeci w ciągu dnia.
Oknem wyglądało, stawało przed bramą, wracało – zawsze samo” – Tytoń jak gdyby było to najnormalniejsza rzeczą pod słońcem oparł się o pień mojej lipy i zaczął recytować wiersz.
Szło przed siebie w wiosenną rozwichrzoną słotę, trącane parasolami czarnymi – a szło po to, co jest bladozielone i złote, co pachnie jak gwoździk chiński i olbrzymi i co się każdemu należy.” – powiedziałam automatycznie dalej, gorączkowo myśląc co się do diabła dzieje.
Chodziło, szukało, na jarmarki się pchało, na targi, patrzało z wieży, wracało.– Tymon nabrał oddechu i spojrzał na mnie – Nagle znalazło w tłumie twe wargi, przywarło, upadło, znieruchomiało, zamarło.
Pięknie, zaliczyłeś temat z polskiego – parsknęłam. Nie wiedziałam jak zareagować na jego słowa i na ten wiersz. Sytuacja była...dziwna. – Szpiegujesz mnie?
Nie. Tędy prowadzi droga na autobus. – odpowiedział spokojnie. Fakt, zgodziłam się z nim w myślach. Wyszłam na idiotkę. – Zauważyłem, że tu leżysz. Zobaczyłem też te wielkie torby z zakupami. Chciałem ci pomóc i tyle. Ale jeśli się wcinam to sorry. – Zaczął się podnosić.
To miło z twojej strony – zrobiło mi się głupio. – Po prostu...
Jak zwykle miałaś zamiar spuścić na drzewo? – Zaśmiał się. Milczałam. Złożyłam tomik i wsunęłam do torby. – Straciłaś trochę ze swojego wiedźmowatego uroku dzisiaj w szkole, więc zebrałem się na odwagę – puścił perskie oko. Całkiem ładne muszę przyznać. – Ale nie martw się nikomu nie powiem. Teraz bierz najlżejszą reklamówkę i zbieraj się. Autobus nie będzie czekać.
Zdziwiona i zaintrygowana wstałam z trawnika i wzięłam do ręki jedną reklamówkę, którą mi zostawił Tymon. Musiałam dobrze przyśpieszyć kroku aby dogonić Stolarza. Zdążyliśmy. Autobus był prawie pusty więc swobodnie rozsiedliśmy się na podwójnych siedzeniach na przeciwko siebie. Gapiłam się bezmyślnie w okno. O czym miałam z nim rozmawiać? O pogodzie? Uświadomiłam sobie, że nie pamiętam jak to się robi, prowadzi rozmowę z rówieśnikiem. Taką zwykłą. Zerknęłam na Tymona. Wpatrywał się we mnie. Zaczerwieniłam się. Niech to szlag, przeklęłam w myślach moje blade policzki.
Nie wiedziałem, że jest to możliwe – odezwał się.
Co?
To, że można z tobą normalnie pogadać, przebywać w twoim towarzystwie bez urazów cielesnych. – Powiedział rozbrajająco szczerze.
Jak na razie to ja się nabawiłam urazów od twojego towarzystwa. Myślisz, że mnie już rozpracowałeś? – zapytałam kpiąco nachylając się w jego stronę.
Nie, nawet mi to przez myśl nie przeszło. Nie jestem, aż tak zarozumiały. Przypominasz mi kogoś.
Oj, nie burz mojej wiary w to, że jestem niepowtarzalna – powiedziałam z udawanym oburzeniem.
Daenerys
Słucham? – zaśmiałam się głośno – przypominam ci postać z Gry o tron?
No – zmieszał się trochę.
Tytoń, ja nie jestem do niej absolutnie podobna. Ani psychicznie ani fizycznie i nie mam smoka.
Tak sobie ją wyobrażałem, czytając książkę. – Wzruszył ramionami.
Za twoją wyobraźnię nie odpowiadam. Ale to chyba był komplement. Dziękuję. Mój przystanek. Podaj mi torby.
Zwariowałaś? Odprowadzę cię, są o wiele za ciężkie dla ciebie.
Nie są. Jestem dużą dziewczynką i dam sobie radę – zaprotestowałam.
Naciśnij guzik, bo to przystanek na żądanie – powiedział tylko, zbierając moje zakupy.
Przewróciłam oczami i nacisnęłam przycisk „stop”. Szliśmy ramię w ramię po szerokim leśnym dukcie milcząc miło. Nagle usłyszałam szelest po naszej lewej stronie.
Cześć – za naszymi plecami wyrósł na drodze Piotrek Staszyński.
Hej, Piotr – uśmiechnęłam się do niego. Tymon skinął głową. – Nie w Warszawie?
Nie, wróciłem wczoraj. Idziecie do domu?
Tak, Tytoń pomaga mi zanieść zakupy – uniosłam lekko do góry rękę z reklamówką. – Uparł się, że ciężkie.
I słusznie się uparł. Dawaj Tymek, możesz wracać, odprowadzę Norę. – Bezceremonialnie odebrał Tymonowi moje zakupy i odesłał go, jak dzieciaka.
Widziałam, że Tytoniowi zacisnęły się zęby. Postanowiłam załagodzić sytuacje. – Tymon, bardzo ci dziękuję za dzisiejszy dzień. Było miło. Piotrek ma po drodze do siebie, to mi pomoże. Jeszcze raz dzięki. Do jutra.
Będziesz u Maćka? – zapytał, znowu mnie zaskakując.
Pewnie tak.
Ok. To do zobaczenia. – Tymon uśmiechnął się delikatnie, odwrócił i ruszył przed siebie. Odszedł parę kroków, gdy coś mi się przypomniało:
Powodzenia jutro – odwrócił głowę i ze zdziwieniem uniósł brwi. – W kosza, gracie, rzucę dobry urok – dodałam mrugając porozumiewawczo.
Dzięki – parsknął. – Zaczaruj dla mnie króliczą łapkę.

Maciek

Ojciec dał mi wczoraj luz. Może był zbyt zmęczony, a może po prostu ulitował się nade mną, bo resztę popołudnia spędziłem w WC. Nie do końca wierzyłem, że to za sprawą bigosu babci i mojego łakomstwa. Jabłko od Elki nadal było w strefie moich podejrzeń. No nic, spróbuję coś zjeść. Mleko z płatkami chyba nie zaszkodzi. W kuchni, nad jakimiś babskimi czasopismami siedziały mama z Justyną. Do wesela mojej siostry w ocenie mojej i taty były jeszcze, aż cztery miesiące. W ocenie mamy i Justyny, tylko cztery. Miki nie miał zdania.
Okazało się, że plan śniadaniowy miałem dobry. Jednak wykonanie go z jedną ręką w gipsie nie należało do łatwych. W końcu Justyna podniosła się od stołu.
Siadaj ofermo. Dobrze, że to lewa ręka, aż strach pomyśleć, co by było, gdyby padło na prawą. – Podgrzała szybko mleko w mikrofali i postawiła przede mną miseczkę. – Chrupki wrzucisz już sobie sam.
Maciek, Nora przyjdzie po szkole. – Mama podniosła wzrok znad gazety. – Nie zawiedź mnie.
Straciłem ochotę na jedzenie. Przytaknąłem głową nic nie mówiąc. Matematyka, moja zmora. Szybko skończyłem jeść i powlokłem się do mojego pokoju. Laptop zniknął już wczoraj, „żeby cie nie kusił” usłyszałem. Gitara stała oparta o szafę, jednak jedną ręką nie pogram. Westchnąłem głośno i cicho zakląłem. Poszukałam kartek z zadaniami od Elki. Spojrzałem na wzory. Krzyczały, warczały, gryzły. Nie lubiły mnie, ja ich też. Matma nigdy nie była moją mocną stroną, jakoś się prześlizgiwałem z semestru na semestr. Padłem dopiero teraz. Z hukiem. Zawsze tłumaczyłem sobie, że ten przedmiot na studiach potrzebny mi nie będzie. Na prawie nie ma matmy. Miałem nadzieję, że się uda. Niestety przeliczyłem się. Trzeba nad tym usiąść. Otworzyłem podręcznik na definicji ciągu arytmetycznego. Ok, tyle pojmuje. Co to jest. Wzór na n–ty wyraz ciągu. Suma ciągu arytmetycznego. No dobra, to teraz zadania. Pierwsze jakoś poszły, ale dalej było co raz trudniej. Na dodatek nie miałem gdzie sprawdzić wyników. Byłem przy dwudziestym pierwszym, gdy telefon wyrwał mnie z transu. Spojrzałem na wyświetlacz. Tytoń.
Heja, stary.
Cześć. Co robisz?
Matmę Tytoń, błagam tylko nie komentuj – zajęczałem do słuchawki.
Nawet bym nie śmiał. Nora przychodzi do ciebie?
Nora? Walnięta Elka przychodzi. Tak, podobno po szkole. A co , chcesz mnie zastąpić?
Nie. Zajrzę do ciebie. Dzisiaj były zawody.
Wygraliśmy? – ożywiłem się. Z tego wszystkiego turniej wyleciał mi z głowy.
Nie. – Tymon parsknął. – Drugie miejsce. Nie daliśmy rady. Bartek nie zastąpił cię godnie.
Cholera. Kurcze szkoda. Może za rok. Przykro mi.
Stało się. Może za rok, ale to już nie z nami w drużynie. Dobra, wpadnę po pierwszej, tylko dowlokę się do domu. Słuchaj babcia znowu coś dla ciebie upichciła. Zaczynam być zazdrosny.
Podzielę się, kuzynie. Czekam na ciebie. Narka
Nara.
Wróciłem do zadań. Przydałby się komp. Posprawdzałbym czy dobrze kombinuje. Jakieś dwie godziny później z dołu doszło mnie wesołe ding –dong. Pewnie Tytoń. Nie ruszyłem się. Justyna otworzy, siedziała w salonie z Mikim. Wróciłem do zadania, niewiele mi już zostało. Zapisałem wynik, spojrzałem na zegar, minęło dwadzieścia minut, dziwne Tymon jeszcze do mnie nie dotarł. Ruszyłem tyłek. Gdy schodziłem ze schodów usłyszałem śmiech. Żeński, bardzo melodyjny i taki perlisty, przyjemny, zaraźliwy. Uśmiechnąłem się odruchowo. Zbiegłem szybko na dół, ciekawy co za koleżanka odwiedziła Justynę. Zamarłem na ostatnim schodzie. Pod drzwiami balkonowymi, razem z Mikim na podłodze, pośród klocków, siedziała Elka. Właśnie przeprowadzali jakiś skomplikowany atak na pozycje wroga, Mikołaj coś wykrzykiwał, a ona śmiała się głośno. Pierwszy raz słyszałem, jak się śmieje. Stałem w bezruchu.
Wygraliśmy! – mój braciszek obwieścił zadowolony.
Nie mieli z nami szans, Mikołaj.
Zbudujesz ze mną wyspę piracką? Albo nie, wyścigi. Mam dwa auta, takie same, jeżdżą i się nimi kieruje. Pościągasz się ze mną? Dam ci to czerwone, nie ma zdartej farby – kusił mały blond aniołek.
Muszę najpierw zobaczyć się z twoim bratem. – Elka zmierzwiła mu włosy. – Ale jeśli zrobił, to co miał zrobić i będę mieć czas do następnego autobusu, to urządzimy wyścigi.
Obiecujesz? – zapytał młody najpoważniejszym tonem sześciolatka.
Obiecuje.
Miki napluł na swoją małą rączkę i wyciągnął ja do Elki. Przywlókł ten zwyczaj z przedszkola. Obrzydlistwo. Prawie zachichotałem, czekając co zrobi Docka. Zaskoczyła mnie, ze stoickim spokojem i poważną miną splunęła na swoją dłoń i przypieczętowała umowę. Miki był wniebowzięty.
Fajna jesteś – oświadczył młody.
Starczy Miki – odezwałem się od schodów. Twarz Elki przybrała naturalny dla niej grymas. – Nie męcz mojej koleżanki. Cześć...Ela – jakoś dziko było mówić do niej po imieniu.
Cześć. Mikołaj mamy umowę, pamiętaj. Tylko, wiesz co?
Co?
Posprzątaj te klocki przed wyścigiem. Musimy mieć dużo miejsca.
Noo. – Młody z powagą pokiwał głową i zabrał się od razu do rozkładania budowli na czynniki pierwsze.
Byłem w szoku. Drugiego takiego bałaganiarza, jak Mikołaj, to ze świecą szukać. Rzuciła na niego urok. Na bank. Rzuciłem zaniepokojone spojrzenie na brata. Oczy wyglądały na normalne. Sprzątał.
Zrobiłeś zadania? – głos Dockiej przywołał mnie do rzeczywistości.
Tak – mruknąłem.– Chodźmy do mnie.
Nie siądziemy tutaj? Co z Mikim?
Nie, nie da nam żyć, znam go. W kuchni jest pewnie moja siostra, to ona go pilnowała. Justyna! – krzyknąłem.
Czego krzyczysz matołku? –”zguba” pojawiła się w drzwiach balkonowych. – O! Cześć. – Podeszła do nas. – Jestem Justyna. Nie miałyśmy przyjemności.
Nora – odpowiedziała. Następna informacja, przedstawia się inaczej niż w szkole. Same newsy dzisiaj dostaje.
Byłam w ogródku. – Justyna uśmiechnął się do Elki. – Napijesz się czegoś? Bo ten matołek zanim przypomni sobie o gościnności to minie wieczność. Sok, kawa, woda?
Kawę, królestwo za kawę. Czarną, gorzką, mocną.
Espresso?
Z przyjemnością.
Dobra, idź mu wkładać matematykę do łba , a ja za moment przyniosę. – Justyna odwróciła się do nas plecami.
Siostra, a dla mnie? – spytałem urażony.
Dała bozia rączki? – spojrzała na mnie przez ramię. – A, nie, dała i zabrała jedną. No dobra, zrobię też i dla ciebie. – Dodała łaskawie.


2 komentarze:

  1. Kiedy jakaś nowość?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam,
      ech...na razie zastój kompletny. Całe swoje siły wszelakie poświęcam na zakończenie remontu domu. Zajmują mnie panele, lampy, farby, fugi etc. Ale najbardziej zajmuje mnie Pan Mop (specjalnie piszę z dużej, bo awansował do roli mojego najlepszego przyjaciela). Gdy szanowny Pan Mop się ode mnie odczepi to wtedy będzie nowy rozdział.
      Pozdrawiam :*

      Usuń