4. Nora
Eleonora
Po
wyjściu ze szpitala postanowiłam przejść się do biblioteki.
Uwielbiałam książki. Gładkość kartek pomiędzy palcami, czerń
farby drukarskiej, zapach słów unoszący się w powietrzu
księgarni. To było kiedyś. Teraz musiał wystarczyć mi zapach
kurzu i starych regałów. Z nowości w Empiku przerzuciłam się na
klasykę w bibliotece. Jasnorzewska – Pawlikowska, świetnie się
będzie nadawać na początek wakacji. Wychodząc z budynku,
natknęłam się na Tytonia. Wbiegał po stopniach. Przezornie
przesunęłam się z środka schodów bliżej poręczy. Tyłek nadal
mnie bolał. Uniósł ręce do góry.
– Nie
znokautuje cię drugi raz w ciągu dnia. Obiecuje. – Uśmiechnął
się szeroko.
– Ja
sobie tu postoje i zaczekam, aż wejdziesz do środka. –
Odpowiedziałam udając przerażenie.
–
Bardzo śmieszne. Wracasz
do domu?
– Tak
– Czułam się trochę skrępowana, taka długa wymiana zdań z
rówieśnikiem nie przytrafiła się od dłuższego czasu. Sama o to
dbałam. Postanowiłam wrócić do starych zwyczajów. Pożegnałam
się krótko. – Na razie.
– To
do zobaczenia. Cześć.
Spojrzałam
na zegarek. Zaklęłam w myślach, zasiedziałam się pośród
regałów. Następny autobus miałam za dwie godziny. Babcia mówiła
coś o zakupach jutro, zrobię je dzisiaj i pójdę poczytać do
parku. Uwinęłam się szybko na bazarku. Park był niedaleko.
Rozciągnęłam bluzę na trawie, wyciągnęłam jabłko i ustawiłam
alarm w telefonie, bym nie przegapiła autobusu. Tego mi było trzeba
pomyślałam. Ciszy i spokoju. O tej porze w parku nie było jeszcze
spacerujących z psami staruszków, a wrzeszczące dzieci z
pobliskiego przedszkola poszły na obiad. Otaczała mnie cisza. W
zasięgu wzroku miałam tylko jedną kobietę, tak jak ja zatopiona w
lekturze siedziała na ławce. Idiotka, drewno jest twarde, trawa
przyjemnie miękka i pięknie pachnie. Nie rozumiałam idiotycznego
zakazu leżenia na trawnikach. W Anglii było to normalne, we
Włoszech, Francji, Niemczech. U nas trawniki miały być dla
podziwiania i załatwiania swoich potrzeb przez psy. Marnotrawstwo.
Dlatego, chwilę wcześniej, zignorowałam tabliczkę z napisem „nie
wchodzić” i rozłożyłam się pod moja ulubioną lipą, która
zaczynała delikatnie pachnieć. Otworzyłam tomik z wierszami, ale
moje myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku.
Przypomniała
mi się wizyta w szpitalu i mina Mniszka, gdy wręczyłam mu zadania.
Był przerażony. On się mnie chyba boi bardziej niż ognia
piekielnego. I dobrze. Może się bać. Nie musi mnie lubić. Ja za
nim nie przepadałam. Nie zdawał sobie sprawy ale był pierwszą
osobą jaką zobaczyłam po przyjeździe do Stasznika. Pierwszą
która mnie wkurzyła. Wysiadłam z PKS z wielkim plecakiem i pudłem
z gitarą. Padało, ja nie miałam parasola, nikt na mnie nie czekał,
a babcia obiecała, że ktoś po mnie podjedzie autem. Zobaczyła
fiata pandę jadącą powolutku ulicą. Wyszłam spod wiaty. Wtedy
panda przyśpieszyła wjeżdżając w ogromną kałuże przy
przystanku. Oczywiście, woda ochlapała mnie calusieńką. Przez
otwarte okno auta, swoją drogą, kto jeździ z odkręcona szybą w
deszczu, zobaczyłam roześmianą twarz chłopaka. Żelowane blond
włosy, szeroki uśmiech, amerykański sen. Nawet nie zauważył tego
co zrobił. Miałam ochotę dogonić auto i wyciągnąć kierowcę
przez to otwarte okno! Chwilę potem, o czym wtedy nie wiedziałam,
poznałam jego ojca, który przyjechał zebrać mnie z przystanku.
Następnym
razem spotkaliśmy się już w szkole. Pamiętam jak byłam cholernie
zestresowana. Nowe miasto, nowa szkoła, nowi ludzie i nowa ja. Nie
potrzebowałam ludzi i nowych przyjaźni. Dość miałam
współczujących spojrzeń, nieszczerych, niby troskliwych pytań.
Chorej ciekawości. Wytykania palcami. Szeptów za plecami. W ciągu
roku dowiedziałam się, że popularność to bardzo fałszywa
przyjaciółka, odwraca się od człowieka z pierwszym potknięciem.
A ja się nie potknęłam, ja zaliczyłam efektowny upadek z samego
szczytu hierarchii szkolnej. Przekonałam się o wartości przyjaźni,
która okazała się bezwartościowa. Liczyła się tylko plotka,
sensacja, temat do ściszonych rozmów na szkolnym korytarzu. Nie
wytrzymałam psychicznie. Uciekłam. Do tego doszły problemy
finansowe. Za wszystko mogłam podziękować mojemu ojcu. Ale nie
zrobiłam tego. Po prostu przestałam z nim i o nim rozmawiać. W
nowej szkole postanowiłam zacząć wszystko od nowa. Zadbałam o to,
aby nie pozostał ślad po „starej” Norze. Bez interakcji,
przyjaźni, fałszywych uśmiechów. Wiedziałam, że moje marzenia
zostaną już na zawsze w mojej głowie. Trzeba było znaleźć plan
awaryjny. Uniwersytet szczeciński, wydział zarządzania, kierunek
finanse i rachunkowość. Matematyka była jak muzyka, muzyka była
jak matematyka. Dla mnie to było oczywiste. Zostanę księgową.
Nie
poszłam na oficjalne rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Przyszłam
następnego dnia, od razu na lekcje. Długo wybierałam ciuchy na tą
okazję. Odrzuciłam mój dotychczasowy styl ubierania. Spódniczki,
obcisłe spodnie, buty na obcasie, bo Karol był ode mnie wyższy o
prawie trzydzieści centymetrów, eleganckie bluzeczki. Zamiast tego,
szerokie spodnie, martensy. Cienka bluzka z długim rękawem i czarny
sweter Karola, który w dobrych czasach nosiłam jako sukienkę. Do
tej pory, zawsze starannie wymodelowane włosy ścięłam i schowałam
pod chustkę. Zero makijażu. Weszłam do sali razem z Pawińską.
Klasa zamarła. Zobaczyłam grymas na twarzy Maćka Mniszka. Wtedy
już wiedziałam kim jest. Wydęte wargi klasowych piękności,
powiedziały mi wszystko. Zostałam osądzona po opakowaniu. Nie było
modne, nie było ładne. Sprawdziłam co chciałam. Chciałam, aby
dali mi spokój i się udało, już na wstępie. Od tego dnia
chustka, spodnie, bluzki z długim rękawem i workowate swetry stały
się moim znakiem firmowy. Działały jak odstraszacz. Dodatkowo, z
tydzień po moim przyjściu, zaczęły się szepty, ukradkowe
spojrzenia, wymowne milczenie, gdy przechodziłam obok. Tutaj wieści
też już dotarły. Jedna pani drugiej pani i poszło. Nie miałam
siły z tym walczyć po raz drugi. Poprzednim razem przegrałam,
teraz nawet nie próbowałam. Zbywałam „nowych znajomych”
ironią, kpiąco uniesioną brwią, krzywym uśmiechem. Wystarczyło.
Dali mi wymarzony święty spokój. Musiałam sporo nadrobić z
materiału, nie miałam czasu na użeranie się z otoczeniem.
Przeszkadzał mi tylko Gorczyński. Jego mózg nie pojmował
znaczenia prostego trzy literowego słowa „nie”. Kiedy dopadł
mnie w szatni nie wytrzymałam. Przydały się na coś lekcje z
samoobronny. Jakub byłby ze mnie dumny za szybką reakcję i
dokładne zastosowanie chwytów których mnie nauczył. Kilka sekund
wystarczyło, aby ten gnojek leżał rozciągnięty na podłodze i
zwijał się z bólu. Próbował mnie jeszcze przewrócić, łapiąc
za kostkę u nogi, ale w porę dostrzegłam ruch ręki. Zarobił
dodatkowe kopnięcie. Wyglądał tak śmiesznie z tą rozdziawioną,
zaskoczoną gęba, że nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem. Od
tego czasu zyskałam dodatkowy atut. Strach. Zostałam walniętą,
szaloną Elką. Dobrze mi z tym było.
– Od
kiedy wiersze Jasnorzewskiej wzbudzają tak negatywne emocje –
podskoczyłam na dźwięk słów, wypowiedzianych z moje lewej
strony.
Obok
mnie, nie wiadomo kiedy, na trawie rozsiadł się Tymon. Cholera,
śledził mnie? Życie mu nie miłe. Odezwał się do mnie po raz
trzeci w ciągu dnia.
–
„Oknem
wyglądało, stawało przed bramą, wracało – zawsze samo”
– Tytoń jak gdyby było to najnormalniejsza rzeczą pod słońcem
oparł się o pień mojej lipy i zaczął recytować wiersz.
–
„Szło
przed siebie w wiosenną rozwichrzoną słotę, trącane parasolami
czarnymi – a szło po to, co jest bladozielone i złote, co pachnie
jak gwoździk chiński i olbrzymi i co się każdemu należy.”
– powiedziałam automatycznie dalej, gorączkowo myśląc co się
do diabła dzieje.
–
Chodziło,
szukało, na jarmarki się pchało, na targi, patrzało z wieży,
wracało.– Tymon
nabrał oddechu i spojrzał na mnie – Nagle
znalazło w tłumie twe wargi, przywarło, upadło, znieruchomiało,
zamarło.
–
Pięknie, zaliczyłeś
temat z polskiego – parsknęłam. Nie wiedziałam jak zareagować
na jego słowa i na ten wiersz. Sytuacja była...dziwna. –
Szpiegujesz mnie?
– Nie.
Tędy prowadzi droga na autobus. – odpowiedział spokojnie. Fakt,
zgodziłam się z nim w myślach. Wyszłam na idiotkę. –
Zauważyłem, że tu leżysz. Zobaczyłem też te wielkie torby z
zakupami. Chciałem ci pomóc i tyle. Ale jeśli się wcinam to
sorry. – Zaczął się podnosić.
– To
miło z twojej strony – zrobiło mi się głupio. – Po prostu...
– Jak
zwykle miałaś zamiar spuścić na drzewo? – Zaśmiał się.
Milczałam. Złożyłam tomik i wsunęłam do torby. – Straciłaś
trochę ze swojego wiedźmowatego uroku dzisiaj w szkole, więc
zebrałem się na odwagę – puścił perskie oko. Całkiem ładne
muszę przyznać. – Ale nie martw się nikomu nie powiem. Teraz
bierz najlżejszą reklamówkę i zbieraj się. Autobus nie będzie
czekać.
Zdziwiona
i zaintrygowana wstałam z trawnika i wzięłam do ręki jedną
reklamówkę, którą mi zostawił Tymon. Musiałam dobrze
przyśpieszyć kroku aby dogonić Stolarza. Zdążyliśmy. Autobus
był prawie pusty więc swobodnie rozsiedliśmy się na podwójnych
siedzeniach na przeciwko siebie. Gapiłam się bezmyślnie w okno. O
czym miałam z nim rozmawiać? O pogodzie? Uświadomiłam sobie, że
nie pamiętam jak to się robi, prowadzi rozmowę z rówieśnikiem.
Taką zwykłą. Zerknęłam na Tymona. Wpatrywał się we mnie.
Zaczerwieniłam się. Niech to szlag, przeklęłam w myślach moje
blade policzki.
– Nie
wiedziałem, że jest to możliwe – odezwał się.
– Co?
– To,
że można z tobą normalnie pogadać, przebywać w twoim
towarzystwie bez urazów cielesnych. – Powiedział rozbrajająco
szczerze.
– Jak
na razie to ja się nabawiłam urazów od twojego towarzystwa.
Myślisz, że mnie już rozpracowałeś? – zapytałam kpiąco
nachylając się w jego stronę.
– Nie,
nawet mi to przez myśl nie przeszło. Nie jestem, aż tak
zarozumiały. Przypominasz mi kogoś.
– Oj,
nie burz mojej wiary w to, że jestem niepowtarzalna – powiedziałam
z udawanym oburzeniem.
–
Daenerys
–
Słucham? – zaśmiałam
się głośno – przypominam ci postać z Gry o tron?
– No
– zmieszał się trochę.
–
Tytoń, ja nie jestem do
niej absolutnie podobna. Ani psychicznie ani fizycznie i nie mam
smoka.
– Tak
sobie ją wyobrażałem, czytając książkę. – Wzruszył
ramionami.
– Za
twoją wyobraźnię nie odpowiadam. Ale to chyba był komplement.
Dziękuję. Mój przystanek. Podaj mi torby.
–
Zwariowałaś? Odprowadzę
cię, są o wiele za ciężkie dla ciebie.
– Nie
są. Jestem dużą dziewczynką i dam sobie radę –
zaprotestowałam.
–
Naciśnij guzik, bo to
przystanek na żądanie – powiedział tylko, zbierając moje
zakupy.
Przewróciłam
oczami i nacisnęłam przycisk „stop”. Szliśmy ramię w ramię
po szerokim leśnym dukcie milcząc miło. Nagle usłyszałam szelest
po naszej lewej stronie.
– Cześć
– za naszymi plecami wyrósł na drodze Piotrek Staszyński.
– Hej,
Piotr – uśmiechnęłam się do niego. Tymon skinął głową. –
Nie w Warszawie?
– Nie,
wróciłem wczoraj. Idziecie do domu?
– Tak,
Tytoń pomaga mi zanieść zakupy – uniosłam lekko do góry rękę
z reklamówką. – Uparł się, że ciężkie.
– I
słusznie się uparł. Dawaj Tymek, możesz wracać, odprowadzę
Norę. – Bezceremonialnie odebrał Tymonowi moje zakupy i odesłał
go, jak dzieciaka.
Widziałam,
że Tytoniowi zacisnęły się zęby. Postanowiłam załagodzić
sytuacje. – Tymon, bardzo ci dziękuję za dzisiejszy dzień. Było
miło. Piotrek ma po drodze do siebie, to mi pomoże. Jeszcze raz
dzięki. Do jutra.
–
Będziesz u Maćka? –
zapytał, znowu mnie zaskakując.
–
Pewnie tak.
– Ok.
To do zobaczenia. – Tymon uśmiechnął się delikatnie, odwrócił
i ruszył przed siebie. Odszedł parę kroków, gdy coś mi się
przypomniało:
–
Powodzenia jutro –
odwrócił głowę i ze zdziwieniem uniósł brwi. – W kosza,
gracie, rzucę dobry urok – dodałam mrugając porozumiewawczo.
–
Dzięki – parsknął. –
Zaczaruj dla mnie króliczą łapkę.
Maciek
Ojciec
dał mi wczoraj luz. Może był zbyt zmęczony, a może po prostu
ulitował się nade mną, bo resztę popołudnia spędziłem w WC.
Nie do końca wierzyłem, że to za sprawą bigosu babci i mojego
łakomstwa. Jabłko od Elki nadal było w strefie moich podejrzeń.
No nic, spróbuję coś zjeść. Mleko z płatkami chyba nie
zaszkodzi. W kuchni, nad jakimiś babskimi czasopismami siedziały
mama z Justyną. Do wesela mojej siostry w ocenie mojej i taty były
jeszcze, aż cztery miesiące. W ocenie mamy i Justyny, tylko cztery.
Miki nie miał zdania.
Okazało
się, że plan śniadaniowy miałem dobry. Jednak wykonanie go z
jedną ręką w gipsie nie należało do łatwych. W końcu Justyna
podniosła się od stołu.
–
Siadaj ofermo. Dobrze, że
to lewa ręka, aż strach pomyśleć, co by było, gdyby padło na
prawą. – Podgrzała szybko mleko w mikrofali i postawiła przede
mną miseczkę. – Chrupki wrzucisz już sobie sam.
–
Maciek, Nora przyjdzie po
szkole. – Mama podniosła wzrok znad gazety. – Nie zawiedź mnie.
Straciłem
ochotę na jedzenie. Przytaknąłem głową nic nie mówiąc.
Matematyka, moja zmora. Szybko skończyłem jeść i powlokłem się
do mojego pokoju. Laptop zniknął już wczoraj, „żeby cie nie
kusił” usłyszałem. Gitara stała oparta o szafę, jednak jedną
ręką nie pogram. Westchnąłem głośno i cicho zakląłem.
Poszukałam kartek z zadaniami od Elki. Spojrzałem na wzory.
Krzyczały, warczały, gryzły. Nie lubiły mnie, ja ich też. Matma
nigdy nie była moją mocną stroną, jakoś się prześlizgiwałem z
semestru na semestr. Padłem dopiero teraz. Z hukiem. Zawsze
tłumaczyłem sobie, że ten przedmiot na studiach potrzebny mi nie
będzie. Na prawie nie ma matmy. Miałem nadzieję, że się uda.
Niestety przeliczyłem się. Trzeba nad tym usiąść. Otworzyłem
podręcznik na definicji ciągu arytmetycznego. Ok, tyle pojmuje. Co
to jest. Wzór na n–ty wyraz ciągu. Suma ciągu arytmetycznego. No
dobra, to teraz zadania. Pierwsze jakoś poszły, ale dalej było co
raz trudniej. Na dodatek nie miałem gdzie sprawdzić wyników. Byłem
przy dwudziestym pierwszym, gdy telefon wyrwał mnie z transu.
Spojrzałem na wyświetlacz. Tytoń.
– Heja,
stary.
–
Cześć. Co robisz?
–
Matmę Tytoń, błagam
tylko nie komentuj – zajęczałem do słuchawki.
–
Nawet bym nie śmiał.
Nora przychodzi do ciebie?
–
Nora? Walnięta Elka
przychodzi. Tak, podobno po szkole. A co , chcesz mnie zastąpić?
– Nie.
Zajrzę do ciebie. Dzisiaj były zawody.
–
Wygraliśmy? – ożywiłem
się. Z tego wszystkiego turniej wyleciał mi z głowy.
– Nie.
– Tymon parsknął. – Drugie miejsce. Nie daliśmy rady. Bartek
nie zastąpił cię godnie.
–
Cholera. Kurcze szkoda.
Może za rok. Przykro mi.
–
Stało się. Może za
rok, ale to już nie z nami w drużynie. Dobra, wpadnę po pierwszej,
tylko dowlokę się do domu. Słuchaj babcia znowu coś dla ciebie
upichciła. Zaczynam być zazdrosny.
–
Podzielę się, kuzynie.
Czekam na ciebie. Narka
–
Nara.
Wróciłem
do zadań. Przydałby się komp. Posprawdzałbym czy dobrze
kombinuje. Jakieś dwie godziny później z dołu doszło mnie wesołe
ding –dong. Pewnie Tytoń. Nie ruszyłem się. Justyna otworzy,
siedziała w salonie z Mikim. Wróciłem do zadania, niewiele mi już
zostało. Zapisałem wynik, spojrzałem na zegar, minęło
dwadzieścia minut, dziwne Tymon jeszcze do mnie nie dotarł.
Ruszyłem tyłek. Gdy schodziłem ze schodów usłyszałem śmiech.
Żeński, bardzo melodyjny i taki perlisty, przyjemny, zaraźliwy.
Uśmiechnąłem się odruchowo. Zbiegłem szybko na dół, ciekawy co
za koleżanka odwiedziła Justynę. Zamarłem na ostatnim schodzie.
Pod drzwiami balkonowymi, razem z Mikim na podłodze, pośród
klocków, siedziała Elka. Właśnie przeprowadzali jakiś
skomplikowany atak na pozycje wroga, Mikołaj coś wykrzykiwał, a
ona śmiała się głośno. Pierwszy raz słyszałem, jak się
śmieje. Stałem w bezruchu.
–
Wygraliśmy! – mój
braciszek obwieścił zadowolony.
– Nie
mieli z nami szans, Mikołaj.
–
Zbudujesz ze mną wyspę
piracką? Albo nie, wyścigi. Mam dwa auta, takie same, jeżdżą i
się nimi kieruje. Pościągasz się ze mną? Dam ci to czerwone, nie
ma zdartej farby – kusił mały blond aniołek.
–
Muszę najpierw zobaczyć
się z twoim bratem. – Elka zmierzwiła mu włosy. – Ale jeśli
zrobił, to co miał zrobić i będę mieć czas do następnego
autobusu, to urządzimy wyścigi.
–
Obiecujesz? – zapytał
młody najpoważniejszym tonem sześciolatka.
–
Obiecuje.
Miki
napluł na swoją małą rączkę i wyciągnął ja do Elki.
Przywlókł ten zwyczaj z przedszkola. Obrzydlistwo. Prawie
zachichotałem, czekając co zrobi Docka. Zaskoczyła mnie, ze
stoickim spokojem i poważną miną splunęła na swoją dłoń i
przypieczętowała umowę. Miki był wniebowzięty.
–
Fajna jesteś –
oświadczył młody.
–
Starczy Miki –
odezwałem się od schodów. Twarz Elki przybrała naturalny dla niej
grymas. – Nie męcz mojej koleżanki. Cześć...Ela – jakoś
dziko było mówić do niej po imieniu.
–
Cześć. Mikołaj mamy
umowę, pamiętaj. Tylko, wiesz co?
– Co?
–
Posprzątaj te klocki
przed wyścigiem. Musimy mieć dużo miejsca.
– Noo.
– Młody z powagą pokiwał głową i zabrał się od razu do
rozkładania budowli na czynniki pierwsze.
Byłem
w szoku. Drugiego takiego bałaganiarza, jak Mikołaj, to ze świecą
szukać. Rzuciła na niego urok. Na bank. Rzuciłem zaniepokojone
spojrzenie na brata. Oczy wyglądały na normalne. Sprzątał.
–
Zrobiłeś zadania? –
głos Dockiej przywołał mnie do rzeczywistości.
– Tak
– mruknąłem.– Chodźmy do mnie.
– Nie
siądziemy tutaj? Co z Mikim?
– Nie,
nie da nam żyć, znam go. W kuchni jest pewnie moja siostra, to ona
go pilnowała. Justyna! – krzyknąłem.
–
Czego krzyczysz matołku?
–”zguba” pojawiła się w drzwiach balkonowych. – O! Cześć.
– Podeszła do nas. – Jestem Justyna. Nie miałyśmy
przyjemności.
– Nora
– odpowiedziała. Następna informacja, przedstawia się inaczej
niż w szkole. Same newsy dzisiaj dostaje.
–
Byłam w ogródku. –
Justyna uśmiechnął się do Elki. – Napijesz się czegoś? Bo ten
matołek zanim przypomni sobie o gościnności to minie wieczność.
Sok, kawa, woda?
–
Kawę, królestwo za
kawę. Czarną, gorzką, mocną.
–
Espresso?
– Z
przyjemnością.
–
Dobra, idź mu wkładać
matematykę do łba , a ja za moment przyniosę. – Justyna
odwróciła się do nas plecami.
–
Siostra, a dla mnie? –
spytałem urażony.
– Dała
bozia rączki? – spojrzała na mnie przez ramię. – A, nie, dała
i zabrała jedną. No dobra, zrobię też i dla ciebie. – Dodała
łaskawie.
Kiedy jakaś nowość?
OdpowiedzUsuńWitam,
Usuńech...na razie zastój kompletny. Całe swoje siły wszelakie poświęcam na zakończenie remontu domu. Zajmują mnie panele, lampy, farby, fugi etc. Ale najbardziej zajmuje mnie Pan Mop (specjalnie piszę z dużej, bo awansował do roli mojego najlepszego przyjaciela). Gdy szanowny Pan Mop się ode mnie odczepi to wtedy będzie nowy rozdział.
Pozdrawiam :*