wtorek, 28 kwietnia 2015

5. Koncert niewiadomych

5. Urok

Eleonora


Nie miałam najmniejszej ochoty siedzieć dzisiaj nad matmą z Mnichem. Ale skoro obiecałam i wczoraj poświęciłam wieczór na rozwiązanie danych mu zadań, nie miałam wyjścia. Nigdy nie byłam na Kwiatowym. Rozglądałam się ciekawie dookoła. Westchnęłam w duchu, typowe nowe osiedle. Równo poustawiane domki, prosto z katalogu. Przycięte trawniczki, gdzie nie gdzie jakiś kwiatek, tuja, małe drzewko. Wszystko, jak spod linijki. Ślicznie, nijako, gazetowo. Czemu narzekam, przecież sama na takim osiedlu mieszkałam jeszcze całkiem niedawno. Chwile zajęło zanim w plątaninie uliczek znalazłam właściwą. Lawendowa osiem. O ironio! Lawenda, to moja ukochana roślina, a numer osiem, był moim szczęśliwym. W tej części osiedla domy były większe i bardziej różnorodne. Widocznie deweloper nie miał tutaj nic do powiedzenia. I całe szczęście. Cała ulica tonęła w zieleni. Stanęłam przed właściwym numerem domu. Nacisnęłam klamkę w furtce. Ustąpiła. Uśmiechnęłam się szeroko. Po obu stronach ścieżki rosła w równych rzędach lawenda. Delikatnie dotknęłam dłonią zwiniętych jeszcze czubków kwiatów. Zapachniało. Wyłączyłam muzykę. Słuchawki powędrowały do torby. Raz kozie śmierć. Nacisnęłam dzwonek. Usłyszałam, że ktoś biegnie do drzwi. Gdy się otworzyły, odruchowo poszukałam kogoś na poziomie mojego wzroku. Nic, pusto. Spojrzałam w dół. Przede mną stał chłopiec. Mikołaj, domyśliłam się. Patrzył na mnie podejrzliwie.
    Cześć. Jestem koleżanką Maćka. Jest w domu? – zapytałam.
    Jest. Siedzi i coś liczy. Mam mu nie przeszkadzać. Wyrzucił mnie z pokoju. – Mały pokiwał smutno głową. – Zaatakujesz ze mną twierdzę? – ożywił się i spojrzał na mnie z nadzieją. Miał niebieskie oczy, jak starszy brat i spojrzenie tak błagalne, że shrekowy kot mógłby się od niego uczyć. Nie mogłam odmówić. Skoro Mnichu robi zadania, nie będę mu przeszkadzać.
    Jasne. Jestem Nora – odpowiedziałam i weszłam zamykając za sobą drzwi.
    Miki. – Rzucił chłopiec w pędzie dopadając budowli z klocków. – Bierzesz rycerzy czy kosmitów. Bo ja wolę kosmitów...
    Ok, ja poprowadzę rycerzy, a kogo atakujemy?
    Trolle, porwały bossa. – Rzeczowo wyjaśnił.
    No to do dzieła. – Rzuciłam torbę na kanapę. Bardzo przyjemny salon, zarejestrowałam jeszcze za nim z ust Mikołaja wydobyło się przeraźliwie głośne „Do atakuuuu!!!”
Kilka minut zajęło nam przeprowadzenie skomplikowanej operacji. Dawno się tak nie śmiałam. Gdy odbiliśmy wspólnymi siłami bossa, Miki zaproponował kolejną zabawę. Wyścigi. Kusił czerwoną wyścigówką. Musiałam jednak usiąść nad matmą z Maćkiem. Obiecałam, że jak się uwinę i skończę szybko to urządzimy rajd. Przypieczętowaliśmy umowę, prawdziwie męskim uściskiem. Gdy Miki splunął w dłoń i mi ją podał zaśmiałam się w duchu, identycznie robił Robert, brat Karola. Do tego dostałam najlepszy komplement na świecie, jaki można usłyszeć od pięciolatka. Nastrój zburzył głos Mnicha:
    Starczy, Miki. – Odezwał się od schodów. Koniec zabawy, czas na pracę, pomyślałam. Podpuściłam jeszcze młodego, aby trochę ogarnął chaos klocków na podłodze.
    Zrobiłeś zadania ? – zapytałam Maćka. Skrzywił się, ale potwierdził. Jakiś postęp, pomyślałam.
    Chodźmy do mnie. – Wskazał ręka na schody.
Spojrzałam na Mikołaja, nie zbyt rozsądne zostawiać takiego malucha samego. Ale Maciek chyba się tym nie przejmował, przecież, jak przyszłam, to młody otworzył drzwi. On dopiero teraz pofatygował się na dół. Mogłam wynieść pół domu. Jednak zapytałam:
    Co z Mikim?
    Moja siostra się nim zajmie. Justyna! – wydarł się.
Za moment do pokoju od strony tarasu weszła dziewczyna. Złotowłosa, jak młodsi bracia i bardzo podobna do Pani Mniszkowej. Podeszła do mnie i wyciągnęła rękę.
    Cześć. Jestem Justyna. Nie miałyśmy przyjemności.
    Nora.
    Byłam w ogródku. Napijesz się czegoś? – zapytała wcielając się w role gospodyni.
Poprosiłam o kawę. Mnichu dopominał się, że on też chce. Siostra ewentualnie obiecała przynieść dwie.
Idąc za Maćkiem po schodach bezmyślnie gapiłam się na jego tyłek. Fajny, wróć, otrząsnęłam się. No dobrze, zgrabny. Musiałam pozostać uczciwa choć wobec samej siebie.
    Proszę. – Przepuścił mnie w drzwiach. Odruch dżentelmena.
Zaskoczył mnie porządek. Karol był tak wielkim bałaganiarzem, że wchodząc do niego, już w progu potykałam się o coś. Rozejrzałam się. Pierwszy w oczy rzucił mi się kosz przymocowany bezpośrednio do ściany po prawej stronie od wejścia, pod nim leżała piłka do koszykówki. Na przeciwko, w małej wnęce, stało łóżko nad którym wisiała granatowa zasłona, teraz odsłonięta. W głębi, na wprost drzwi, biurko, komoda i narożna szafa. Meble były dwukolorowe: odcień brązu z kremowym. Wystrój uzupełniała duża metalowa lampa, miękki fotel pufa, za nim były drzwi balkonowe. Jasne ściany z dodatkiem ciepłych, żółtych wstawek. Tylko tam, gdzie wisiał kosz, ściana miała czekoladowy kolor i naklejkę sylwetki koszykarza. Podobało mi się. Jednak bardziej zaskoczył mnie widok gitary opartej o szafę. Tego nie wiedziałam o Mniszku.
    Grasz? – wyrwało mi się.
    Tak, mamy zespół z chłopakami, takie tam brzdąkanie. Nie ma za bardzo gdzie usiąść. – Maciek rozejrzał się, jakby widział swój pokój po raz pierwszy.
    Dywan?
    Co?
    Proponuję dywan – powtórzyłam, zawsze się tak uczyłam. – Chyba, że leżenie na podłodze ze mną za bardzo ci przeszkadza. – Dopiero po chwili dotarła do mnie dwuznaczność moich słów, Maciek miał przerażoną minę. – To znaczy uczenie się, powtarzanie matmy – gorączkowo próbowałam ratować sytuację.
    Jasne – wybąkał. Podszedł do łóżka i rozłożył zapisane kartki na dywanie. – Siadasz?
    Tak, pokaż, co tu powypisywałeś. – Z torby wyciągnęłam swój zeszyt z rozwiązanymi zadaniami.
    Masz je wszystkie zrobione? – zdziwił się
    A jak inaczej miałabym je sprawdzić. – Rzuciłam sarkastycznie.
    Chciało ci się? – Usiadł obok mnie.
    Nie, ale się zobowiązałam. – Powiedziałam zupełnie szczerze. – Dobra, pokaż pierwsze.
    I jak? Dobrze? – Maciek zapytał z dumą w głosie, gdy byłam w połowie sprawdzania zadań.
    Nie. – Sprowadziłam go na ziemię. – Zaczniemy od podstaw. To zajmie nam dłużej niż myślałam.
Nie wiem na ile czasu wciągnął nas, no dobrze – mnie, fascynujący świat liczb. Wiem, że Justyna przyniosła kawę i chipsy. Z transu wyrwał mnie dopiero głos Tymona.
    Mogę zrobić wam zdjęcie? A właściwie tobie, Mnichu. – Usłyszałam od progu.
Podniosłam głowę. Tytoń dziwnie na nas patrzył. Rozejrzałam się półprzytomnie. Leżeliśmy z Maćkiem na brzuchach, ramię w ramię, otoczeni kartkami i kurcze, stykając się bokami na całej naszej długości ciał. Zerwałam się gwałtownie.
    Cześć, Tytoń. Maciek, na dzisiaj starczy. Tu mam dla ciebie zadania na dwa dni. Jutro jestem umówiona z twoim tatą.
    Dobra. – Maciek również się podniósł. – Cześć kuzyn. To widzimy się pojutrze?
    Nie wiem, może będę potrzebna w stadninie. Dam ci znać. Późno już – spojrzałam na zegarek. – Musze przeprosić Mikołaja, nie dam rady brać udziału w wyścigach.
    Miki poleciał do Sarnowskich. – Tymon wszedł do pokoju. – Pojął coś? – Kiwnął głową w kierunku Mnicha.
    Ej, stary, ja tu jestem!
    Pojął. – Uśmiechnęłam się zadowolona. – Uciekam. – Spojrzałam w stronę okna. – Będzie padać, może zdarzę.
    Zdążysz, przyjechałem skuterem. Odwiozę cię. – Zaoferował Tytoń. Spojrzałam na niego zdziwiona. – Zbieraj się. – Na polecenia reagowałam alergicznie, chyba odmalowało się to na mojej twarzy, bo dodał: – proszę, mamy kawałek.
Stolarz mnie zadziwiał, po pierwsze odzywał się do mnie, jakbym nie była tym kim byłam, w opinii reszty świata, po drugie, robił to niemal publicznie. Po trzecie, mina Maćka była bezcenna.
    Jestem gotowa – odpowiedziałam, sama zdziwiona tym co robię.
    To nie zostajesz u mnie? – Mniszek dopytywał kuzyna.
    Nie, zajrzę jutro. Ciasto od babci dałem Justynie.
Wyszliśmy szybko. Przed furtką stał kobaltowy skuter. Tytoń podał mi mały, czarny kask. Założyłam i posłusznie zajęłam miejsce za jego plecami. Dziwnie było tak siedzieć za Tymonem. Tak blisko. Musiałam się go trzymać w pasie podczas jazdy, choć starałam się nie trzymać za mocno. Dojechaliśmy pod dom w ostatniej chwili. Na małym drewnianym ganku siedziała babcia, podniosła się, gdy podjechaliśmy pod furtkę.
    Pośpieszcie się! – zawołała do nas. – Zaraz lunie! – jakby na potwierdzenie jej słów, niebo przecięła błyskawica. – Skuter wstawcie do stodoły.
Tymon patrzył na mnie zdezorientowany. Na ziemię spadły ciężko pierwsze krople.
    Chodź za mną. – Powiedziałam i szeroko otworzyłam furtkę.
Gdy wychodziliśmy ze stodoły już lało jak z cebra, biegiem pokonaliśmy odległość dzieląca nas od domu. Babci nie było już na ganku. Zatrzymaliśmy się pod drzwiami wejściowymi.
    Wejdziesz? – niepewnie zapytałam Tymona.
    A mogę? – Odpowiedział pytaniem
    Nietoperze pochowały się na czas burzy, a suszonych żab nie trzymamy na widoku. – Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
    To zaryzykuje. – Roześmiał się.
Babcia była w kuchni. Nalewała do kubków kakao, w brytfannie leżało pokrojone ciasto z poziomkami.
    Zdążyliście w ostatnim momencie. Zrobiłam wam coś gorącego. Lena, wyciągnij talerzyki na ciasto.
    Dzień dobry. – Przywitał się Tymon.
    Witaj, miło mi, że ktoś w końcu odwiedził moją wnuczkę. – Babcia spojrzała znacząco na mnie, gdy kładłam zastawę na stole.
    Oj, babciu. – Jęknęłam. Nałożyłam nam po kawałku ciepłego jeszcze ciasta. – Chodź, weźmiemy te pyszności i pójdziemy do mnie. – Wolałam wpuścić kogoś obcego do swojego królestwa, niż skazać się na podchwytliwe pytania babci.
Dawno nie czułam się tak dziwnie. Po pierwsze, przyprowadziłam poniekąd kogoś do domu, po drugie, tym kimś był chłopak. Po trzecie, wprowadzałam go do swojego królestwa. Pchnęłam łokciem białe drzwi od mojego pokoju rzucając ostatnie, kontrolne spojrzenie czy wszystko jest w nim w porządku.
    Proszę, rozgość się. – Powiedziałam.
Tymon zamiast usiąść w fotelu lub ławie zrobionej z parapetu stał po środku pokoju i rozglądał się ciekawie.
    Tytoń, siadaj, nic cię tu nie ugryzie – rzuciłam sarkastycznie zapalając równocześnie lampę stojącą w kącie i lampkę przy łóżku.
    Wiem, mit ciebie, jako wiedźmy stracił moc. – Zaśmiał się. – Ładnie tutaj.
    Dziękuję. – Uśmiechnęłam się szeroko, fajnie, że ktoś docenił mój gust. – To są meble z mojego starego pokoju, trochę je dostosowałam i przemalowałam, kiedyś były…– ugryzłam się w język. Kurcze trzy rozmowy z tym gościem, a ja straciłam czujność. Nie dość, że zaczęłam mówić o sobie, to jeszcze o moim dawnym życiu.
    Błękitne, widzę. Fajnie poprzecierałaś je tym białym. – Tymek usiadł w moim wiklinowym fotelu. Zatrzeszczał pod jego masą. Sięgnął po talerzyk z ciastem, który odstawiłam na niski, okrągły stoliczek. – Pyszne.– Docenił smak ciasta po jednym kęsie. – Usiądź, stoisz, jakbyś chciała uciec.
Miał rację, miałam lekki atak paniki. Bez słowa wzięłam swoją porcję i usiadłam wśród poduszek na parapecie. Za szybą widziałam ścianę deszczu. Milczeliśmy zgodnie zajadając i popijając kakao.
    Zagrasz coś dla mnie? – Tytoń odezwał się niespodziewanie, przerywając błogą ciszę. Spojrzałam na niego marszcząc brwi. – Nie mów mi, że nosisz Bacha na gitarę dla przyjemności. Musisz grać. Szkoła muzyczna? To dlatego tyle nadrabiałaś?
    Tak. – Potwierdziłam krótko. Skąd on się domyślił, pytałam się w duchu i dlaczego mu to wszystko mówię. Przecież nikt tu o tym nie wie! – Tymon…
    Nie bój się, nikomu nie powiem, jeśli nie chcesz – domyślił się szybko o co mi chodzi.
    Nie chcę. I wiesz, jakoś wiem, że nie wypalasz. Ale skąd wiesz?
    Domyśliłem się. – Uniosłam znacząco brwi. – Tak. Ja czasami myślę, choć dobrze się z tym kryję. Widziałem cię z gitarą na przystanku. Jak przyjechałaś. Lało tak samo, jak dzisiaj.
    Tak. A Mnichu…
    Wjechał w kałuże. Serio cię nie zauważył. On nie jest taki zły, Lena.
    Nie mów do mnie Lena! – Wyrwało mi się ostrym tonem. Zaraz dodałam usprawiedliwiająco. – Jeśli już nie Elka, to Nora. Tak do mnie mówią moi znajomi.
    A kto do ciebie mówił Lena? – Tymon popatrzył na mnie wnikliwie. – Oprócz babci?
    Tymon, jesteś upierdliwy.
    Jak wrzód na tyłku, nie chcesz, to nie mów. Ok. To co? Zagrasz mi? Jeszcze jakaś godzinę popada i jesteśmy na siebie skazani. Mnie tu jest bardzo dobrze i miło.
    Jak zagram to nie będziesz mnie dalej wypytywał?
    Nie, będę. – Tymon był rozbrajająco szczery.– Strasznie mnie intrygujesz.
    Lubisz trudne przypadki, co?
    Tak. I wiem, że nie potrafisz rzucać uroków, wiec się ciebie nie boję.
    Jesteś tego taki pewny ?
    Jestem. Obiecałaś urok, a przegraliśmy mecz. Masz u mnie dług.
    Widocznie na piłkę do kosza moje czary nie działają. No dobra, zagram. Może wtedy nie będziesz pytał.

Wstałam i zza szafy wyciągnęłam gitarę. Usiadłam na łóżku i podstroiłam ją lekko. Palce same znalazły odpowiednie struny. Zaczęłam grać.

piątek, 13 marca 2015

4. Koncert niewiadomych

4. Nora

Eleonora

Po wyjściu ze szpitala postanowiłam przejść się do biblioteki. Uwielbiałam książki. Gładkość kartek pomiędzy palcami, czerń farby drukarskiej, zapach słów unoszący się w powietrzu księgarni. To było kiedyś. Teraz musiał wystarczyć mi zapach kurzu i starych regałów. Z nowości w Empiku przerzuciłam się na klasykę w bibliotece. Jasnorzewska – Pawlikowska, świetnie się będzie nadawać na początek wakacji. Wychodząc z budynku, natknęłam się na Tytonia. Wbiegał po stopniach. Przezornie przesunęłam się z środka schodów bliżej poręczy. Tyłek nadal mnie bolał. Uniósł ręce do góry.
Nie znokautuje cię drugi raz w ciągu dnia. Obiecuje. – Uśmiechnął się szeroko.
Ja sobie tu postoje i zaczekam, aż wejdziesz do środka. – Odpowiedziałam udając przerażenie.
Bardzo śmieszne. Wracasz do domu?
Tak – Czułam się trochę skrępowana, taka długa wymiana zdań z rówieśnikiem nie przytrafiła się od dłuższego czasu. Sama o to dbałam. Postanowiłam wrócić do starych zwyczajów. Pożegnałam się krótko. – Na razie.
To do zobaczenia. Cześć.
Spojrzałam na zegarek. Zaklęłam w myślach, zasiedziałam się pośród regałów. Następny autobus miałam za dwie godziny. Babcia mówiła coś o zakupach jutro, zrobię je dzisiaj i pójdę poczytać do parku. Uwinęłam się szybko na bazarku. Park był niedaleko. Rozciągnęłam bluzę na trawie, wyciągnęłam jabłko i ustawiłam alarm w telefonie, bym nie przegapiła autobusu. Tego mi było trzeba pomyślałam. Ciszy i spokoju. O tej porze w parku nie było jeszcze spacerujących z psami staruszków, a wrzeszczące dzieci z pobliskiego przedszkola poszły na obiad. Otaczała mnie cisza. W zasięgu wzroku miałam tylko jedną kobietę, tak jak ja zatopiona w lekturze siedziała na ławce. Idiotka, drewno jest twarde, trawa przyjemnie miękka i pięknie pachnie. Nie rozumiałam idiotycznego zakazu leżenia na trawnikach. W Anglii było to normalne, we Włoszech, Francji, Niemczech. U nas trawniki miały być dla podziwiania i załatwiania swoich potrzeb przez psy. Marnotrawstwo. Dlatego, chwilę wcześniej, zignorowałam tabliczkę z napisem „nie wchodzić” i rozłożyłam się pod moja ulubioną lipą, która zaczynała delikatnie pachnieć. Otworzyłam tomik z wierszami, ale moje myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku.
Przypomniała mi się wizyta w szpitalu i mina Mniszka, gdy wręczyłam mu zadania. Był przerażony. On się mnie chyba boi bardziej niż ognia piekielnego. I dobrze. Może się bać. Nie musi mnie lubić. Ja za nim nie przepadałam. Nie zdawał sobie sprawy ale był pierwszą osobą jaką zobaczyłam po przyjeździe do Stasznika. Pierwszą która mnie wkurzyła. Wysiadłam z PKS z wielkim plecakiem i pudłem z gitarą. Padało, ja nie miałam parasola, nikt na mnie nie czekał, a babcia obiecała, że ktoś po mnie podjedzie autem. Zobaczyła fiata pandę jadącą powolutku ulicą. Wyszłam spod wiaty. Wtedy panda przyśpieszyła wjeżdżając w ogromną kałuże przy przystanku. Oczywiście, woda ochlapała mnie calusieńką. Przez otwarte okno auta, swoją drogą, kto jeździ z odkręcona szybą w deszczu, zobaczyłam roześmianą twarz chłopaka. Żelowane blond włosy, szeroki uśmiech, amerykański sen. Nawet nie zauważył tego co zrobił. Miałam ochotę dogonić auto i wyciągnąć kierowcę przez to otwarte okno! Chwilę potem, o czym wtedy nie wiedziałam, poznałam jego ojca, który przyjechał zebrać mnie z przystanku.
Następnym razem spotkaliśmy się już w szkole. Pamiętam jak byłam cholernie zestresowana. Nowe miasto, nowa szkoła, nowi ludzie i nowa ja. Nie potrzebowałam ludzi i nowych przyjaźni. Dość miałam współczujących spojrzeń, nieszczerych, niby troskliwych pytań. Chorej ciekawości. Wytykania palcami. Szeptów za plecami. W ciągu roku dowiedziałam się, że popularność to bardzo fałszywa przyjaciółka, odwraca się od człowieka z pierwszym potknięciem. A ja się nie potknęłam, ja zaliczyłam efektowny upadek z samego szczytu hierarchii szkolnej. Przekonałam się o wartości przyjaźni, która okazała się bezwartościowa. Liczyła się tylko plotka, sensacja, temat do ściszonych rozmów na szkolnym korytarzu. Nie wytrzymałam psychicznie. Uciekłam. Do tego doszły problemy finansowe. Za wszystko mogłam podziękować mojemu ojcu. Ale nie zrobiłam tego. Po prostu przestałam z nim i o nim rozmawiać. W nowej szkole postanowiłam zacząć wszystko od nowa. Zadbałam o to, aby nie pozostał ślad po „starej” Norze. Bez interakcji, przyjaźni, fałszywych uśmiechów. Wiedziałam, że moje marzenia zostaną już na zawsze w mojej głowie. Trzeba było znaleźć plan awaryjny. Uniwersytet szczeciński, wydział zarządzania, kierunek finanse i rachunkowość. Matematyka była jak muzyka, muzyka była jak matematyka. Dla mnie to było oczywiste. Zostanę księgową.
Nie poszłam na oficjalne rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Przyszłam następnego dnia, od razu na lekcje. Długo wybierałam ciuchy na tą okazję. Odrzuciłam mój dotychczasowy styl ubierania. Spódniczki, obcisłe spodnie, buty na obcasie, bo Karol był ode mnie wyższy o prawie trzydzieści centymetrów, eleganckie bluzeczki. Zamiast tego, szerokie spodnie, martensy. Cienka bluzka z długim rękawem i czarny sweter Karola, który w dobrych czasach nosiłam jako sukienkę. Do tej pory, zawsze starannie wymodelowane włosy ścięłam i schowałam pod chustkę. Zero makijażu. Weszłam do sali razem z Pawińską. Klasa zamarła. Zobaczyłam grymas na twarzy Maćka Mniszka. Wtedy już wiedziałam kim jest. Wydęte wargi klasowych piękności, powiedziały mi wszystko. Zostałam osądzona po opakowaniu. Nie było modne, nie było ładne. Sprawdziłam co chciałam. Chciałam, aby dali mi spokój i się udało, już na wstępie. Od tego dnia chustka, spodnie, bluzki z długim rękawem i workowate swetry stały się moim znakiem firmowy. Działały jak odstraszacz. Dodatkowo, z tydzień po moim przyjściu, zaczęły się szepty, ukradkowe spojrzenia, wymowne milczenie, gdy przechodziłam obok. Tutaj wieści też już dotarły. Jedna pani drugiej pani i poszło. Nie miałam siły z tym walczyć po raz drugi. Poprzednim razem przegrałam, teraz nawet nie próbowałam. Zbywałam „nowych znajomych” ironią, kpiąco uniesioną brwią, krzywym uśmiechem. Wystarczyło. Dali mi wymarzony święty spokój. Musiałam sporo nadrobić z materiału, nie miałam czasu na użeranie się z otoczeniem. Przeszkadzał mi tylko Gorczyński. Jego mózg nie pojmował znaczenia prostego trzy literowego słowa „nie”. Kiedy dopadł mnie w szatni nie wytrzymałam. Przydały się na coś lekcje z samoobronny. Jakub byłby ze mnie dumny za szybką reakcję i dokładne zastosowanie chwytów których mnie nauczył. Kilka sekund wystarczyło, aby ten gnojek leżał rozciągnięty na podłodze i zwijał się z bólu. Próbował mnie jeszcze przewrócić, łapiąc za kostkę u nogi, ale w porę dostrzegłam ruch ręki. Zarobił dodatkowe kopnięcie. Wyglądał tak śmiesznie z tą rozdziawioną, zaskoczoną gęba, że nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem. Od tego czasu zyskałam dodatkowy atut. Strach. Zostałam walniętą, szaloną Elką. Dobrze mi z tym było.
Od kiedy wiersze Jasnorzewskiej wzbudzają tak negatywne emocje – podskoczyłam na dźwięk słów, wypowiedzianych z moje lewej strony.
Obok mnie, nie wiadomo kiedy, na trawie rozsiadł się Tymon. Cholera, śledził mnie? Życie mu nie miłe. Odezwał się do mnie po raz trzeci w ciągu dnia.
Oknem wyglądało, stawało przed bramą, wracało – zawsze samo” – Tytoń jak gdyby było to najnormalniejsza rzeczą pod słońcem oparł się o pień mojej lipy i zaczął recytować wiersz.
Szło przed siebie w wiosenną rozwichrzoną słotę, trącane parasolami czarnymi – a szło po to, co jest bladozielone i złote, co pachnie jak gwoździk chiński i olbrzymi i co się każdemu należy.” – powiedziałam automatycznie dalej, gorączkowo myśląc co się do diabła dzieje.
Chodziło, szukało, na jarmarki się pchało, na targi, patrzało z wieży, wracało.– Tymon nabrał oddechu i spojrzał na mnie – Nagle znalazło w tłumie twe wargi, przywarło, upadło, znieruchomiało, zamarło.
Pięknie, zaliczyłeś temat z polskiego – parsknęłam. Nie wiedziałam jak zareagować na jego słowa i na ten wiersz. Sytuacja była...dziwna. – Szpiegujesz mnie?
Nie. Tędy prowadzi droga na autobus. – odpowiedział spokojnie. Fakt, zgodziłam się z nim w myślach. Wyszłam na idiotkę. – Zauważyłem, że tu leżysz. Zobaczyłem też te wielkie torby z zakupami. Chciałem ci pomóc i tyle. Ale jeśli się wcinam to sorry. – Zaczął się podnosić.
To miło z twojej strony – zrobiło mi się głupio. – Po prostu...
Jak zwykle miałaś zamiar spuścić na drzewo? – Zaśmiał się. Milczałam. Złożyłam tomik i wsunęłam do torby. – Straciłaś trochę ze swojego wiedźmowatego uroku dzisiaj w szkole, więc zebrałem się na odwagę – puścił perskie oko. Całkiem ładne muszę przyznać. – Ale nie martw się nikomu nie powiem. Teraz bierz najlżejszą reklamówkę i zbieraj się. Autobus nie będzie czekać.
Zdziwiona i zaintrygowana wstałam z trawnika i wzięłam do ręki jedną reklamówkę, którą mi zostawił Tymon. Musiałam dobrze przyśpieszyć kroku aby dogonić Stolarza. Zdążyliśmy. Autobus był prawie pusty więc swobodnie rozsiedliśmy się na podwójnych siedzeniach na przeciwko siebie. Gapiłam się bezmyślnie w okno. O czym miałam z nim rozmawiać? O pogodzie? Uświadomiłam sobie, że nie pamiętam jak to się robi, prowadzi rozmowę z rówieśnikiem. Taką zwykłą. Zerknęłam na Tymona. Wpatrywał się we mnie. Zaczerwieniłam się. Niech to szlag, przeklęłam w myślach moje blade policzki.
Nie wiedziałem, że jest to możliwe – odezwał się.
Co?
To, że można z tobą normalnie pogadać, przebywać w twoim towarzystwie bez urazów cielesnych. – Powiedział rozbrajająco szczerze.
Jak na razie to ja się nabawiłam urazów od twojego towarzystwa. Myślisz, że mnie już rozpracowałeś? – zapytałam kpiąco nachylając się w jego stronę.
Nie, nawet mi to przez myśl nie przeszło. Nie jestem, aż tak zarozumiały. Przypominasz mi kogoś.
Oj, nie burz mojej wiary w to, że jestem niepowtarzalna – powiedziałam z udawanym oburzeniem.
Daenerys
Słucham? – zaśmiałam się głośno – przypominam ci postać z Gry o tron?
No – zmieszał się trochę.
Tytoń, ja nie jestem do niej absolutnie podobna. Ani psychicznie ani fizycznie i nie mam smoka.
Tak sobie ją wyobrażałem, czytając książkę. – Wzruszył ramionami.
Za twoją wyobraźnię nie odpowiadam. Ale to chyba był komplement. Dziękuję. Mój przystanek. Podaj mi torby.
Zwariowałaś? Odprowadzę cię, są o wiele za ciężkie dla ciebie.
Nie są. Jestem dużą dziewczynką i dam sobie radę – zaprotestowałam.
Naciśnij guzik, bo to przystanek na żądanie – powiedział tylko, zbierając moje zakupy.
Przewróciłam oczami i nacisnęłam przycisk „stop”. Szliśmy ramię w ramię po szerokim leśnym dukcie milcząc miło. Nagle usłyszałam szelest po naszej lewej stronie.
Cześć – za naszymi plecami wyrósł na drodze Piotrek Staszyński.
Hej, Piotr – uśmiechnęłam się do niego. Tymon skinął głową. – Nie w Warszawie?
Nie, wróciłem wczoraj. Idziecie do domu?
Tak, Tytoń pomaga mi zanieść zakupy – uniosłam lekko do góry rękę z reklamówką. – Uparł się, że ciężkie.
I słusznie się uparł. Dawaj Tymek, możesz wracać, odprowadzę Norę. – Bezceremonialnie odebrał Tymonowi moje zakupy i odesłał go, jak dzieciaka.
Widziałam, że Tytoniowi zacisnęły się zęby. Postanowiłam załagodzić sytuacje. – Tymon, bardzo ci dziękuję za dzisiejszy dzień. Było miło. Piotrek ma po drodze do siebie, to mi pomoże. Jeszcze raz dzięki. Do jutra.
Będziesz u Maćka? – zapytał, znowu mnie zaskakując.
Pewnie tak.
Ok. To do zobaczenia. – Tymon uśmiechnął się delikatnie, odwrócił i ruszył przed siebie. Odszedł parę kroków, gdy coś mi się przypomniało:
Powodzenia jutro – odwrócił głowę i ze zdziwieniem uniósł brwi. – W kosza, gracie, rzucę dobry urok – dodałam mrugając porozumiewawczo.
Dzięki – parsknął. – Zaczaruj dla mnie króliczą łapkę.

Maciek

Ojciec dał mi wczoraj luz. Może był zbyt zmęczony, a może po prostu ulitował się nade mną, bo resztę popołudnia spędziłem w WC. Nie do końca wierzyłem, że to za sprawą bigosu babci i mojego łakomstwa. Jabłko od Elki nadal było w strefie moich podejrzeń. No nic, spróbuję coś zjeść. Mleko z płatkami chyba nie zaszkodzi. W kuchni, nad jakimiś babskimi czasopismami siedziały mama z Justyną. Do wesela mojej siostry w ocenie mojej i taty były jeszcze, aż cztery miesiące. W ocenie mamy i Justyny, tylko cztery. Miki nie miał zdania.
Okazało się, że plan śniadaniowy miałem dobry. Jednak wykonanie go z jedną ręką w gipsie nie należało do łatwych. W końcu Justyna podniosła się od stołu.
Siadaj ofermo. Dobrze, że to lewa ręka, aż strach pomyśleć, co by było, gdyby padło na prawą. – Podgrzała szybko mleko w mikrofali i postawiła przede mną miseczkę. – Chrupki wrzucisz już sobie sam.
Maciek, Nora przyjdzie po szkole. – Mama podniosła wzrok znad gazety. – Nie zawiedź mnie.
Straciłem ochotę na jedzenie. Przytaknąłem głową nic nie mówiąc. Matematyka, moja zmora. Szybko skończyłem jeść i powlokłem się do mojego pokoju. Laptop zniknął już wczoraj, „żeby cie nie kusił” usłyszałem. Gitara stała oparta o szafę, jednak jedną ręką nie pogram. Westchnąłem głośno i cicho zakląłem. Poszukałam kartek z zadaniami od Elki. Spojrzałem na wzory. Krzyczały, warczały, gryzły. Nie lubiły mnie, ja ich też. Matma nigdy nie była moją mocną stroną, jakoś się prześlizgiwałem z semestru na semestr. Padłem dopiero teraz. Z hukiem. Zawsze tłumaczyłem sobie, że ten przedmiot na studiach potrzebny mi nie będzie. Na prawie nie ma matmy. Miałem nadzieję, że się uda. Niestety przeliczyłem się. Trzeba nad tym usiąść. Otworzyłem podręcznik na definicji ciągu arytmetycznego. Ok, tyle pojmuje. Co to jest. Wzór na n–ty wyraz ciągu. Suma ciągu arytmetycznego. No dobra, to teraz zadania. Pierwsze jakoś poszły, ale dalej było co raz trudniej. Na dodatek nie miałem gdzie sprawdzić wyników. Byłem przy dwudziestym pierwszym, gdy telefon wyrwał mnie z transu. Spojrzałem na wyświetlacz. Tytoń.
Heja, stary.
Cześć. Co robisz?
Matmę Tytoń, błagam tylko nie komentuj – zajęczałem do słuchawki.
Nawet bym nie śmiał. Nora przychodzi do ciebie?
Nora? Walnięta Elka przychodzi. Tak, podobno po szkole. A co , chcesz mnie zastąpić?
Nie. Zajrzę do ciebie. Dzisiaj były zawody.
Wygraliśmy? – ożywiłem się. Z tego wszystkiego turniej wyleciał mi z głowy.
Nie. – Tymon parsknął. – Drugie miejsce. Nie daliśmy rady. Bartek nie zastąpił cię godnie.
Cholera. Kurcze szkoda. Może za rok. Przykro mi.
Stało się. Może za rok, ale to już nie z nami w drużynie. Dobra, wpadnę po pierwszej, tylko dowlokę się do domu. Słuchaj babcia znowu coś dla ciebie upichciła. Zaczynam być zazdrosny.
Podzielę się, kuzynie. Czekam na ciebie. Narka
Nara.
Wróciłem do zadań. Przydałby się komp. Posprawdzałbym czy dobrze kombinuje. Jakieś dwie godziny później z dołu doszło mnie wesołe ding –dong. Pewnie Tytoń. Nie ruszyłem się. Justyna otworzy, siedziała w salonie z Mikim. Wróciłem do zadania, niewiele mi już zostało. Zapisałem wynik, spojrzałem na zegar, minęło dwadzieścia minut, dziwne Tymon jeszcze do mnie nie dotarł. Ruszyłem tyłek. Gdy schodziłem ze schodów usłyszałem śmiech. Żeński, bardzo melodyjny i taki perlisty, przyjemny, zaraźliwy. Uśmiechnąłem się odruchowo. Zbiegłem szybko na dół, ciekawy co za koleżanka odwiedziła Justynę. Zamarłem na ostatnim schodzie. Pod drzwiami balkonowymi, razem z Mikim na podłodze, pośród klocków, siedziała Elka. Właśnie przeprowadzali jakiś skomplikowany atak na pozycje wroga, Mikołaj coś wykrzykiwał, a ona śmiała się głośno. Pierwszy raz słyszałem, jak się śmieje. Stałem w bezruchu.
Wygraliśmy! – mój braciszek obwieścił zadowolony.
Nie mieli z nami szans, Mikołaj.
Zbudujesz ze mną wyspę piracką? Albo nie, wyścigi. Mam dwa auta, takie same, jeżdżą i się nimi kieruje. Pościągasz się ze mną? Dam ci to czerwone, nie ma zdartej farby – kusił mały blond aniołek.
Muszę najpierw zobaczyć się z twoim bratem. – Elka zmierzwiła mu włosy. – Ale jeśli zrobił, to co miał zrobić i będę mieć czas do następnego autobusu, to urządzimy wyścigi.
Obiecujesz? – zapytał młody najpoważniejszym tonem sześciolatka.
Obiecuje.
Miki napluł na swoją małą rączkę i wyciągnął ja do Elki. Przywlókł ten zwyczaj z przedszkola. Obrzydlistwo. Prawie zachichotałem, czekając co zrobi Docka. Zaskoczyła mnie, ze stoickim spokojem i poważną miną splunęła na swoją dłoń i przypieczętowała umowę. Miki był wniebowzięty.
Fajna jesteś – oświadczył młody.
Starczy Miki – odezwałem się od schodów. Twarz Elki przybrała naturalny dla niej grymas. – Nie męcz mojej koleżanki. Cześć...Ela – jakoś dziko było mówić do niej po imieniu.
Cześć. Mikołaj mamy umowę, pamiętaj. Tylko, wiesz co?
Co?
Posprzątaj te klocki przed wyścigiem. Musimy mieć dużo miejsca.
Noo. – Młody z powagą pokiwał głową i zabrał się od razu do rozkładania budowli na czynniki pierwsze.
Byłem w szoku. Drugiego takiego bałaganiarza, jak Mikołaj, to ze świecą szukać. Rzuciła na niego urok. Na bank. Rzuciłem zaniepokojone spojrzenie na brata. Oczy wyglądały na normalne. Sprzątał.
Zrobiłeś zadania? – głos Dockiej przywołał mnie do rzeczywistości.
Tak – mruknąłem.– Chodźmy do mnie.
Nie siądziemy tutaj? Co z Mikim?
Nie, nie da nam żyć, znam go. W kuchni jest pewnie moja siostra, to ona go pilnowała. Justyna! – krzyknąłem.
Czego krzyczysz matołku? –”zguba” pojawiła się w drzwiach balkonowych. – O! Cześć. – Podeszła do nas. – Jestem Justyna. Nie miałyśmy przyjemności.
Nora – odpowiedziała. Następna informacja, przedstawia się inaczej niż w szkole. Same newsy dzisiaj dostaje.
Byłam w ogródku. – Justyna uśmiechnął się do Elki. – Napijesz się czegoś? Bo ten matołek zanim przypomni sobie o gościnności to minie wieczność. Sok, kawa, woda?
Kawę, królestwo za kawę. Czarną, gorzką, mocną.
Espresso?
Z przyjemnością.
Dobra, idź mu wkładać matematykę do łba , a ja za moment przyniosę. – Justyna odwróciła się do nas plecami.
Siostra, a dla mnie? – spytałem urażony.
Dała bozia rączki? – spojrzała na mnie przez ramię. – A, nie, dała i zabrała jedną. No dobra, zrobię też i dla ciebie. – Dodała łaskawie.